No to mała relacja z małego wypadziku.
Dzień pierwszy.
Spotykamy się w trzech na stacji benzynowej w Tarnowie. Grzegorz jechał z Katowic od 3-ej w nocy, żeby zdążyć. Kleszcz też już jest. Mamy tylko 3 dni na liźnięcie Karpatek ukraińskich. Ruszamy koło 6-tej, początkowo idzie dobrze, prujemy poranne mgły, aż dojeżdżamy do Miejsca Piastowego, gdzie mieszka kolega Marco. Po krótkiej pogawędce chcemy ruszać dalej, ale TTR-a Grześka mówi szlus. Przy wydatnej pomocy Marka próbujemy zreanimować padlinę, w ruch idą kabelki, miernik , pchamy, ciągniemy , rozkręcamy parę godzin i dupa (później się okazało, ze poprzedni właściciel podłączył wyłącznik zapłonu, tak, że powodował zwarcie i w efekcie moduł w końcu się zawiesił) . Próbujemy zabrać się na tenerkę i transalpa we trzech, ale jesteśmy za grubi.
Niestety Grzesio wraca na Śląsk , TTR-a zostaje, a my jedziemy dalej. Dojeżdżamy do granicy w Krościenku za Ustrzykami. Wymieniamy kasę, kolejka na ok. 10 aut, wypełniamy karteczki, zero problemów, łapów. Przejeżdżamy. Ukraińcy przestrzegają nas przed mega- dziurami. Pierwsza jest 20 cm za szlabanem wyjazdowym z przejścia granicznego

.
Drogi kiepskie, ale jedziemy mocno powiatową dróżką. Pierwsze wsie, miasteczka, wszytko takie szarawe, krzywawe i inne. Pierwsze drogowskazy w cyrylicy. Drogi główniejsze lepsze, ruch znikomy. Troszkę się nam popieprzyło i zamiast na południe , jedziemy na wschód i dojeżdzamy do Drohobycza. Znajdujemy hotelik w centrum ( a mieliśmy cały szpej biwakowy "NA DZIKO"

) , jesteśmy chyba jedynymi gośćmi, motorki zostawiamy na "stajance" kapkę dalej i przyglądamy się życiu sąsiadów.
Zaraz obok hotelu jest wielka,zaniedbana synagoga. Ludzie, rozmawiając z nami chyba używają mieszanki ukraińskiego i polskiego, bo jest to dla nas zrozumiałe. Są otwarci i chętnie gadają o wszystkim. W ichnich wiadomościach jakieś informacje z Polski, kuurde coś o Dodzie było... Śpimy.
Dzień drugi.
Ruszamy z Drohobycza, błądząc trochę , w kierunku Turki, żeby wrócić na drogę prowadzącą na południe.
Potem droga E50 szeroka, równa, dojeżdżamy do Voroty i skręcamy w kierunku na Wołowiec.
Jest pięknie. Kleszcz rozjeżdża bezpańską krowią minę, przy czym niektóre szczególnie podkręcone fragmenty uderzają w niego z niespodziewanych stron. Dojeżdżamy do głównej drogi , prowadzącej wzdłuż granicy rumuńsko-ukraińskiej. Dla odmiany w mojej Teresie zanika prąd podczas próby odpału. Ruszamy na pycha i dojeżdżamy do Rachowa, gdzie "nocujemy na dziko"

w hotelu. Hotel okazuje się wypaśny,a jadłodajnia przytłacza przepychem. Kuurdde. Kleszcz chce dziczy.

.
Dzień trzeci.
Po kilku biegach pchanych z Teresą, Kleszczowi wzrok się wyostrza i znajduje pękniętą klemę akumulatora. Łatam i ruszamy.
Lecimy w kierunku przez Jaremczę i Nadvirną na północ , w kierunku na Ivano-Frankovsk.
Skracamy na północy zachód i przez Krasne, Dolynę do Stryja. Górki się kończą.
Przez Drohobycz, Sambor do granicy. Dzielny ukraiński wopista chce małej przejażdżki, "kiwnąłem głową, zgadzając się"

. Reszta wojaków rozbawiona jak cholera. Ale skończyło się na przgazówce transalpa i teresy. Krótka odprawa, oddanie karteczek imigracyjnych i jesteśmy w Szwajcarii... eeee to znaczy Polsce.

Różnice są ogromne , ale to jest piękne.
Wydałem mniej niż 250 zł. Wszystko jest tańsze. Z Tarnowa zrobiłem 1200 km.
